8. O choroba.

W sobotę byliśmy na weselu. W tym samym miejscu, gdzie mieliśmy swoje wesele. 5 dni po naszej drugiej rocznicy. Zakładałam, że z moją bolącą miednicą i palącym kręgosłupem nie wysiedzę dłużej niż do 20 (w optymistycznej wersji). O dziwo dałam radę do 12. Nie wiem czy to zasługa jedzenia, muzyki czy ogólnie nastroju, ale wysiedziałam. A potem musiałam poczekać na koniec oczepin, tort i skorzystanie Pary Młodej z łazienek, bo nieładnie wychodzić nie pożegnawszy się. Mimo że kręgosłup i miednica płakały ognistymi łzami. Po czym elegancko w poniedziałek zaczęło boleć mnie gardło. Zaatakowałam je czosnkiem. I sokiem malinowym. I mlekiem z miodem. W tej kolejności. Jedno po drugim. Bałam się, że żołądek się zbuntuje, jednak grzecznie wszystko przyjął. Nawet chciał więcej. Nie dałam więcej, poszłam spać. We wtorek powtórka z rozrywki. Ale do gardła dołączył się katar. O zgrozo. Środa rano była lepsza. Gardło przestało boleć. Katar się nasilał. Dzisiaj rano wstałam, czosnku już nie aplikowałam i oprócz kataru było spoko. Ale po południu okazało się, że chyba to sobie wmówiłam, bo bo gardło dało o sobie znać. Ze zdwojoną siłą. Mam wrażenie jakby ktoś wsadził mi do gardła drucianą szczotkę i przeszorował je porządnie. Katar jeszcze gorszy. Oczy zapuchnięte. Nawet uszy mnie swędzą. I mam dosyć naturalnych metod leczenia, bo nie działają. Jestem właśnie na etapie psychicznego nastawiania się na wizytę u lekarza, na którą z przyczyn ode mnie niezależnych pojadę około 22. Mam tylko nadzieję, że trafi się jakiś na tyle kompetentny, że nie przepisze mi leków, których w ciąży absolutnie nie można… Najwyżej będę się męczyć dalej.

Swoją drogą czosneczek jest taki pyszniutki. Czemu tylko tak śmierdzi?

7. Dwa lata

Dwa lata temu o tej porze bawiliśmy się na własnym weselu. Dzisiaj ja leżę wypluta z kubkiem gorącej herbaty na stole i aromatem czosnku unoszącym się za mną. O tak, bardzo romantyczna rocznica ślubu. Jednakowoż w weekend zdążyliśmy poświętować własnoręcznie zrobionym sushi i leżeniem na kanapie przed filmami. W prezencie Mąż mi dzisiaj przytargał storczyka, który oczywiście już stoi i zdobi okno.

A za rok będziemy świętować we troje.

6. 28 tydzień ciąży

Za nami już 27 tygodni ciąży. Pamiętam jak dopiero był 6 tydzień i na drżących nogach szłam z Mężem do lekarza. A na ekranie usg widać było tylko pęcherzyk, nic więcej. Pamiętam jak stresowałam się czy na następnej wizycie usłyszymy serduszko. Pamiętam jak każde ukłucie czy ciągnięcie w podbrzuszu powodowało, że dosłownie drżałam ze strachu czy na pewno wszystko jest dobrze. A teraz już zaczął się trzeci trymestr, codziennie czuję jak Plusik szaleje w brzucholku, czasami śmieję się z tego co on tam wyprawia, czasami się skrzywię, bo potrafi elegancko przyłożyć w pęcherz albo w żołądek. I nadal stresuję się przed każdą wizytą i będę się stresować do samego końca. A potem z każdym jego płaczem, z każdą niedogodnością, z każdą chorobą będę panikować czy będzie dobrze. Ale tak to już jest. I doskonale zdaję sobie z tego sprawę. I nie mogę się doczekać, kiedy Plusik będzie z nami. Do terminu porodu pozostało 90 dni. Jeszcze trzy miesiące…

Tak sentymentalnie dzisiaj. Czasami trzeba.

5. Moda na macierzyństwo?

Zaraz po założeniu niniejszego bloga zasiadłam do mego urządzenia zwanego laptopem w celu przeczesania otchłani internetów w poszukiwaniu blogów, na których mogłabym zostawić po sobie ślad (czyt. najnormalniej w świecie nieco pospamować*, bo skąd ludzie mają wiedzieć, że i mi się zamaniło dzielić publicznie moimi wypocinami?)

Na jednym z owych blogów znalazłam wpis, gdzie autorka napisała, że złości ją moda na macierzyństwo. I zszokowało mnie to tak bardzo, że zakończyłam moje poszukiwania, zostawiłam otwartą zakładkę i postanowiłam, że muszę coś na ten temat napisać. I tak zeszło kilka dni, ponieważ mój mózg próbował to przetrawić na tyle, bym mogła sklecić kilka sensownych zdań tak, żeby przynajmniej część ludzi zrozumiała o co mi chodzi.

Rozumiem, że ostatnia kampania Fundacji Mamy i Taty wzbudziła kontrowersje i pobudziła do wyrażenia swoich (często skrajnych) opinii, jednak stwierdzenie, że panuje „moda na macierzyństwo” to według mnie stwierdzenie o wiele na wyrost. Na temat samej kampanii wypowiadać się nie będę, gdyż nie ma sensu do tego powracać. Nie jestem jednak w stanie pojąć jak kobieta, która już potomka posiada, może zasłaniać się modą.

Od zawsze wiedziałam, że chcę mieć w przyszłości dzieci. Najlepiej trójkę. Nie dlatego, że akurat urodziłam się dziewczynką, a dziewczynkom w pewnym wieku wypada wydać na świat nową istotę. A najlepiej jak największą ich ilość. Kiedy już dorosłam nadal chciałam mieć dzieci. Jedyne co się zmieniło to fakt, że chcę mieć PRZYNAJMNIEJ trójkę. Nie dlatego, że to modne ostatnio. Nie dlatego, że mały przyrost naturalny. Nie dlatego, że jestem kobietą i moim zadaniem jest rodzenie dzieci. A dlatego, że czuję, że dzięki temu dopiero będziemy mogli z Drugą Połówką być pełną rodziną. I nie kiedy „odbębnimy” jednego dzieciora, a dopiero wtedy, kiedy damy życie kilku nowym istotkom. Zdaję sobie sprawę, że małe dzieci zabierają dużo czasu, że starsze dzieci w pewnym momencie potrafią być niewdzięczne, bo tak to już jest. Ale nigdy w życiu nie miałam ani przez chwilę myśli, że po dziecku skończy się moje życie, albo że będę musiała zrezygnować z siebie i w całości poświęcić się dziecku. Teraz noszę w brzucholu (tak, brzucholu, bo brzuszkiem przestał być dawno temu) Plusika. I mimo że moja ciąża absolutnie nie wygląda na stan błogosławiony, a na stan wysysający energię fizyczną i psychiczną, to z każdym Jego ruchem cieszę się jak głupia, że niedługo będzie z nami. Po każdym ‚przytulaniu się z porcelaną’ myłam twarz i mówiłam, że skoro wymiotuję, to znaczy, że mam dużo hormonu odpowiadającego za utrzymanie ciąży i że lepiej tak, niż miałabym się czuć wspaniale, a z Plusikiem mogłoby być coś nie tak. I nie, nie chcę być uważana za cierpiętnicę, bo próbuję gloryfikować ból czy złe samopoczucie. Po prostu uspokajało to moją głowę wtedy, kiedy Plusik sam jeszcze nie mógł mi dać znać kopniakiem, że ma się dobrze.

I oczywiście, że narzekam na to, że nie mam siły, że boli mnie kręgosłup, że od pięciu miesięcy przespałam tylko dwie noce w całości, bo w pozostałe biegam od 2 do 6 razy do toalety, że moja twarz wygląda gorzej niż jak miałam lat 16. No narzekam, jak każdy, bo każdy ma do tego prawo. Jednak cieszę się niesamowicie, że nareszcie nie będziemy sami. Ale nigdy nie powiem, że poddałam się modzie na macierzyństwo, odbębniłam swoje, a teraz nie chcę więcej dzieci, bo podążanie za modą nie leży w moim stylu.

Na dodatek moda może być na duże okulary, a nie na płodzenie dzieci. Bo dzieci to żywe istoty, które potrzebują miłości, okazywania zainteresowania. Więc mam prośbę. Jeśli uważasz, że MUSISZ urodzić dziecko, bo „co ludzie powiedzą jak nie urodzę”, to sobie daruj. To nie jest nowy cień do powiek, który możesz wyrzuć jak ci się znudzi, nawet jeśli kosztował nie wiadomo ile.

To człowiek, taki jak ty czy ja.


*Spamowanie w kulturalnym tego słowa znaczeniu – najpierw przeczytać post, później się do niego odnieść w komentarzu i na koniec nieśmiało zostawić odnośnik do siebie.

4. Na słodko

Ostatnio ciągnie mnie nieprzerwanie w stronę słodkiego. Cukierki mogę zagryzać czekoladą. I chociaż staram się nie jeść słodyczy na potęgę, to moja silna wola jest za słaba i codziennie się łamię. Dzisiaj wpadłam na pomysł zakupu gotowego tiramisu. W domu okazało się, że zawiera alkohol etylowy i pali w język. Więc moja dzisiejsza potrzeba słodkiego pozostaje niezaspokojona, gdyż po dwóch łyżeczkach schowałam je do lodówki…

3. Waga płacze

Jeśli myślicie sobie, że uda wam się nie przytyć w ciąży, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że się mylicie. Ja miałam nadzieję, że uda mi się nie przytyć więcej niż 10 kg. I co? I pojechałam na weekend do mamy i brakujące 2 kg przybrałam elegancko w dwa dni. A co. Można? Można. A to dopiero końcówka szóstego miesiąca. Ale to nic, przynajmniej kilogram mi spadnie w najbliższym tygodniu, trochę się ograniczę. A może nie spadnie? Właściwie to… Będę się martwić po porodzie.

2. Piątek, piąteczek, piątunio

I mamy piątek. Tak, jakby mi to cokolwiek robiło. I tak siedzę w domu, każdy dzień wygląda podobnie – wstaję, przeglądam otchłanie internetu, zerkam kątem oka w telewizor i wzdycham patrząc przez okno, czy już iść na zakupy, czy jeszcze mi się nie chce. A dzisiaj wyjątkowo mi się nie chciało, ponieważ termometr nie chciał pokazać więcej niż 13 stopni, a do tego namiętnie padało. No ja wiem, że deszcz jest potrzebny zwłaszcza po takiej długiej i intensywnej suszy, ale na litość wszelkich bóstw – czemu ta pogoda nie może być normalna? A nie jednego dnia ponad 30 stopni, a kolejnego 15 i deszcz? Przecież to zabójstwo dla WSZYSTKICH organizmów żywych. A dla mnie wyjątkowo, gdyż – chcąc, nie chcąc – wyrosłam ze wszystkich ubrań. I posiadam głównie takie, w których mogę wyjść, kiedy słońce daje do wiwatu, a na deszcze nie mam nawet butów. Zaliczyłam w końcu ten sklep, ogarnęłam mieszkanie (bo weekend nadchodzi), zjadłam nawet flaczki ze słoika, bo moja głowa mówiła „musisz je zjeść”. Swoją drogą nie kupię więcej akurat tych, które pochłonęłam, gdyż – krótko mówiąc – były niedobre. Pomijam fakt ich wartości odżywczych, a właściwie ich braku, ale musiałam je zjeść JUŻ, nie mogłam kupić i ugotować od podstaw. Czasami tak się zdarza. (Ale teraz mogę zasłaniać się ciążą) Do tego zrobiłam też prasowanie, które czekało na mnie od kilku dni. Teraz zerkam na zegarek zastanawiając się o której powinnam zabrać się za robienie ciasta na pizzę, gdyż Druga Połowa Dwójki wraca dzisiaj do domu po kilkudniowej nieobecności.

No i czeka nas weekend na wsi, mam nadzieję, że ten deszcz odrobinę przystopuje. Niech sobie pada w nocy, a dzień zostawi w spokoju… Czy ja za dużo wymagam?

1. Hello World!

Taaak, jestem w końcu i ja. Przymierzałam się do tego kroku jakieś cztery miesiące codziennie mówiąc „jutro”. A kiedy nadchodziło „jutro” dochodziłam do wniosku, że nie wiem czy faktycznie jest sens. Zwłaszcza po tym, jak zobaczyłam obrazek przedstawiający dwóch naukowców i jeden mówił do drugiego „Po udzieleniu małpom dostępu do internetu 90% z nich zaczęło blogować, pozostałe 10% zostało vlogerami”. Ach, jakież to prawdziwe. Natomiast dzisiaj leżąc samotnie na kanapie, wcierając z namaszczeniem masło shea w mój rosnący brzuch, pomyślałam „A właściwie czemu nie?” I oto jestem.

A kim jestem? Jestem połową „dwójki”. Drugą połową jest Mąż. A Plusik rośnie w brzuchu. Tak, w tym brzuchu, który namaślam, żeby nie popękał z rozpędu. Na razie jeden mały Plusik – według mądrego pana doktora płci męskiej. Za jakieś 15 tygodni powinniśmy się dowiedzieć czy pan doktor ma takie dobre oko, czy coś mu się przywidziało.

Dlaczego właściwie postanowiłam pozaśmiecać swoimi  myślami tę jakże rozległą sieć jaką jest internet? Dla siebie – bo moja pamięć szwankuje, a czasami chce się usilnie wrócić do czegoś, co działo się jakiś czas temu. I dla innych – żeby inni mogli zobaczyć, że kiedy Dwójka spodziewa się Plusika, nie zawsze jest kolorowo. Ale kolory się pojawiają i są dużo mocniejsze niż te niekolorowe chwile. Mimo że często trwają krócej niż te pierwsze.

Proszę więc o trzymanie kciuków, żeby udało się pisać jak najwięcej i jak najlepiej. Tak, żeby miło i lekko się czytało, bez ziewnięć i innych objawów znudzenia.

Do zobaczenia wkrótce!